Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/178

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Mniejsza o kolacyę, ale czy ty w tej pustce nie zbłądzisz?
— Ja, a toćbym z zawiązanemi oczami trafił. Dwudziesty rok, jak furmanem jestem w Gródku.
Dwudziesty rok. Toż mnie pamiętasz pewnie i widziałeś? A poznałeś mnie?
— Mówił mi pan, po kogo jadę, to i wiem. Poznać, tobym nie poznał. Zmienił się pan.
— Postarzałem się. Dziesięć lat, jak nie byłem.
Nastała chwila milczenia. Potem Wacław spytał wahająco:
— A starsza pani jeszcze zdrowa?
— Dał Bóg świętą starość. Zdrowa, tylko już nie tyle się rusza. Domu pilnuje. Ma się kim wyręczyć, to i wypoczywa.
Nie wiedział wcale Wacław, kto ją wyręcza, a pytać nie chciał, aby się nieświadomością nie zdradzić. Więc rzekł po chwili:
— Może i panienkę zastanę?
— O, nie. Wyjechała, jak co roku, na Wniebowzięcie do Warszawy podobno. Tylko naszą malutką panienkę mamy. Także Jadwisia — dodał z uśmiechem.
A zatem to Filip się ożenił. Nikt mu o tem nie doniósł. Listów z domu wcale nie odbierał i on nie pisywał. Aż ostatnimi czasy napisał do brata w interesie. Dla interesu też jechał teraz.
W tej chwili wyjechali na wzgórze, na którem wielki wiatrak stał. Woźnica konie popędził.
— Ot, i młyn, pewnie wieś niedaleko — zauważył Wacław.
— A to przeklęty młyn. Wsi tu na dzie-