Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ciebie właśnie dlatego stąd zabiorę, że do tej kompanii nie pasujesz: myślałem, że rad będziesz w kraju, ale gdy ci niewygodnie, w Rosyi dla zdolnych urzędników zawsze się znajdzie miejsce. Co prawda, i twoja żona za piękna i za wielka dama, żeby się marnowała w takiej dziurze. Bądź cierpliwy, pierwszą wakującą dobrą posadę dostaniesz.
Jednocześnie w salonie pani Saszeńka, leżąc na szezlongu, mówiła do Morduchowa junior, który nad nią pochylony, coś szeptał, o coś się dopraszał:
— Zobaczymy. Jaki pan „nachał.” Jak zostanę prokuratorową w Tule, na pierwszym balu, jeśli zasłuży, a będzie dyskretny, to... — dokończyła uśmiechem i zerwała się z fotelu, usuwając jego ramię, które ku niej wyciągał.
— Pst — bo się pogniewam. Czy pan myśli, że gwardzistom wszystko wolno?
— Pani jest gorzej jak piękna, pani jest...
— Poczekaj pan z zakończeniem, aż doświadczysz! — odparła ze śmiechem zalotnym, czarującym, i wyszła z pokoju.
Nazajutrz w asystencyi całego duchowieństwa kowieńskiego — archirej Joan — ochrzcił Aleksego Barcikowskiego.
Cerkiew pełna była galowych mundurów, a wieczorem mieszkanie prokuratora oblężone było przez gawiedź, gapiącą się na rzęsiście oświetlone okna. Przyjęcie było nadzwyczaj świetne, Morduchow w wyśmienitym humorze. Toasty szły jedne po drugich: ministra, potem sądownictwa całego, miłych gości, rodziców i wreszcie nowonarodzonego.
A w końcu Morduchow sam wstał i kielich szampana wznosząc, rzekł: