Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Myśl ekscelencyi rozumiem. Szczytna jest, ale oni jej ani rozumieć, ani przyjąć nie chcą. Pod tym względem ja tu nic zdziałać nie mogę. Sprawy, które oskarżam bywają natury tak drażliwej, że w żaden sposób stosunków z tutejszem społeczeństwem mieć nie mogę.
— Dlaczego?
— Bo moje zdanie i punkt widzenia na różne przestępstwa jest tak inne, niż ich sposób myślenia, że jako katolik i polak — mam u nich imię zdrajcy — i wykreślili mnie z pomiędzy siebie. Ja zaś za dumny jestem, żeby się tej ciemnej tłuszczy tłómaczyć i do nich się zbliżać. Jedyne uczucie, które pozostało między mną a nimi, to nienawiść.
Zapalił się, to mówiąc, a Morduchow bystro się w niego wpatrywał.
— Hm — mruknął. — A ciebie to dyabelnie drażni, Więc nie rad jesteś ze stanowiska?
— Myślę, że gdzieindziej dużo więcej mógłbym zdziałać. Żona moja przykrzy sobie tutaj bez towarzystwa, a ja czuję się równie obcym — i niezrozumianym. W takich warunkach źle się pracuje.
— No, macie przecie i tutaj rosyan!
Wacław się dyskretnie uśmiechnął.
— Nie znałem podobnych w Petersburgu.
Morduchow się roześmiał cynicznie.
— A gdzieżbyśmy ich podziewali, jak nie tutaj? Kto tu porządny zechce służyć.
— A ja, ekscelencyo! — uśmiechnął się Wacław, wzdrygając się w głębi duszy — na to zestawienie.
Morduchow się obejrzał, że głupstwo palnął, chciał je gładko zmazać.