Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Co babcia każe! — odparła Jadwinia. — My teraz babci i dzieci i wnuki.
— Ty wracaj do Kowna i na chleb pracuj, bo ci go Gródek nie da. Ty szczęśliwsza od Filipa, możesz go nie znać, nie widzieć nigdy. Ale Filip z ziemią związany, która ich dwóch jest wspólna. Matka dożywotnią była — teraz on po niej będzie dziedziczył — będziecie się tą spuścizną niebogiej dzielić.
— Niech on wszystko bierze. Ja dla babci i siebie na chleb zapracuję, byle go nie widzieć! — wybuchnął Filip.
— A Gródek tak bez boju i zgryzoty oddasz tym, tym — jemu i jego dzieciom! — oburzyła się.
— Nie. Gródek nasz, on go nie powinien mieć! — zawołała Jadwinia! — Spłacić go. Ile trzeba? Ja ci będę oddawała wszystko, co zarobię. We dwoje pracując, utrzymamy przecie ten szmatek ziemi, i obcych doń nie wpuścimy! Ile trzeba, Filipie?
— Albo ja wiem — odparł markotnie. Trzeba się z panem Barcikowskim poradzić, on to w mig obrachuje.
— No, to jedź zaraz. Za ich dobroć w ostatnich dniach podziękuj, i poradź się, co robić.
Filip rzadko bywał teraz u dawnego opiekuna. Odkąd Muszka dorosła i była panną na wydaniu, ładną, wesołą, i jak utrzymywano, posażną, chłopak usunął się, unikał odwiedzin, z dziewczyną nigdy nie rozmawiał prawie, nie patrzał na nią, a zaczepiony, odpowiadał lakonicznie, niechętnie.
Na rozkaz babki pojechał posłuszny, jak maszyna, rachując, że Barcikowskiego zastanie w biurze i tam się rozmówi o interesie.