Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Niech zbiera, co zasiał! Niech ma wtór do swej miłości!
Myliła się Jadwinia. Pan prokurator w swym miodowym miesiącu żadnych nie otwierał kopert. Depesza leżała ze stosem innych papierów, czekając, aż nowożeńcy zstąpią z raju na ziemię. A w Gródku zastały sieroty matkę na katafalku, babkę pod opieką Muszki.
Tak się stało, jak przeczuwała Jadwinia. Urzędnik przyjechał za interesem i przyjęty przez panią Barbarę — powinszował jej małżeństwa i świetnej pozycyi syna. Kobieta zbladła, chwyciła się za serce i bez jęku, bez łez zmartwiała.
— Nawet przekląć go nie miała czasu! — mówiła ponuro pani Anna. Niechże teraz po matczynym trupie ściele swą dolę.
I ona nie płakała, jak Filip. Oboje jednaką mieli naturę, ich już nic nie przejedna.
Gdy panią Barbarę chowano w grobach rodzinnych, staruszka porachowała wzrokiem miejsca wolne i rzekła z cicha.
— Niewiele nas już tu będzie. Pod cerkiew tamci pójdą — a on tam!
I wskazała za murem cmentarz cholerycznych, gdzie w rowie grzebano samobójców.
Muszka słuchając, wzdrygnęła się zgrozą, a pani Anna to spostrzegła, i dodała surowo:
— Przecie mu nie leżeć tutaj, obok matki, nie rozumiesz! Zresztą, niech go cerkiew bierze! I żyw i umarły, on nie nasz już!... skończone.
Wróciwszy z pogrzebu, zebrała oboje wnuków.
— Cóż tedy myślicie dalej czynić? — spytała.