Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zrazu jeszcze Iłowicza odszukać, ale poco? Ratunku już nie było, skarżyć się — komu? Tamten nawet nie zrozumie. Trzeba wracać co rychlej, zabrać Jadwinię, razem strzedz matki, by się nie dowiedziała ze strony, przygotować ją, a potem... Już i myśleć się bał; co potem będzie.
Gdy stanął w Kownie, odetchnął, że przecie nie sam cierpieć i bić się z myślami będzie, że z siostrą już razem troskę podzielą, obmyślą, co dalej robić. Zastał Jadwinię, zajętą pakowaniem rzeczy — spojrzała na niego, i łzy jej się rzuciły do oczu.
— Ach Filip, co my Bogu zawinili! — zawołała łkając.
— Co matce powiemy! — odparł: ręce łamiąc....
— Matce! Matce! — jęknęła. — Już jej nie powiemy! Nic, nic!
I podała mu leżącą na stole depeszę.
Zanim przeczytał, już wiedział, i rozpacznie, głośno już wymówił to, co go całą drogę męczyło.
— Zabił matkę! Zabił matkę!
Depesza była do Jadwini od Muszki.
„Przyjeżdżaj — matka nie żyje, uwiadom Filipa”..
Filip płakać nie mógł. Patrzał ponuro na litery, i dyszał w męce.
— Kto jej powiedział tak prędko — szepnął.
— Kto! Ktoś „z nich”! — odparła z dziką zaciętością Jadwinia.
Oschły jej oczy i świeciły gorączką.
— My jedźmy! A jemu poślę tę depeszę.