Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ale powiedziano mu, że pan administrator jest już u siebie w domu, więc musiał rad nie rad spotkać i kobiety.
Powitano go serdecznie, choć bez wielu słów, a Muszka tak spojrzała poczciwie, że go nagle łzy zdusiły w gardle i długą chwilę głosu nie mógł wydobyć.
Usiadł u stołu, i zwiesiwszy głowę, milczał. Tym ludziom skarżyć się nie potrzebował, bo oni rozumieli i znali jego ból.
Wreszcie Barcikowski głośno westchnął i rzekł:
— Ha, no. Dwie śmierci mieliście — tylko, że jedno w niebie spoczęło, a dla drugiego piekło się rozpocznie.
— Jakie znów piekło! — żachnął się Filip. — Jemu będzie dobrze. Taki wielki pan, dygnitarz, zakochany w żonie, pewny awansów i czynów, będzie miał jedwabne życie.
— A wyrzuty sumienia? — wtrąciła ciocia Barcikowska.
— Ech, on od tego ubezpieczony swą grubą skórą. Ba, żeby babka naprawdę mu wyprorokowała ten dół za płotem cmentarza.
— I panby mu tego życzył? — rzekła Muszka.
— Uwierzyłbym, że Bóg jest sprawiedliwy — odparł, podnosząc na nią zacięte oczy.
— Jest Bóg i sprawiedliwy. O tem nie wątpij! — rzekł uroczyście Barcikowski. — Nie było żadnej wieści od niego, na tę depeszę, coście mu zostawili?
— Nie. Jego to już nic nie obchodzi. Może chyba po spadek po matce się zgłosi.
— Prawda, toć się dzielić musicie. Jakże to będzie?