Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

niej na wieki. Ciężko, posępnie upłynęły te ostatnie dni.
Pani Barbara wstała, ale o lata postarzała. Domowi patrzali na nią z troską i niepokojem. Wacław stracił zupełnie humor.
Po jego odjeździe, rzecz dziwna i pani Annie i Filipowi zrobiło się swobodniej i tegoż wieczora staruszka, zostawszy sama z wnukiem, rzekła z cicha:
— Czy nie uważasz, jaki Wacław był nie swój pod koniec. Coś tam być musi nieczystego.
— Albo co? — spytał Filip.
— Ten atak matki po tym spacerze, to wszystko podejrzane. O czemś złem rozmawiali.
— Niech babunia mamy spyta.
— Oj, nie! Powiedziałaby sama! Kiedy milczy, snać nie może powtórzyć.
— A cóżby to być mogło?
— Chyba się zakochał w jakiej rosyance i żenić się zamyśla.
— Co też babunia mówi! Gdzieżby on śmiał matce coś podobnego powiedzieć, albo i pomyśleć!
— No, no! — pokiwała głową pani Anna. — Ja jednak jutro do Iłowicza napiszę, wybadam delikatnie.
Struty na duszy tą rozmową, pojechał nazajutrz Filip do Ładynia po radę i otuchę.
Barcikowski mrukliwie go przyjął, czem chłopca do reszty pognębił. Usiadł w kącie i milczał, mnąc czapkę i szpicrutę w ręku, a stary fajkę pykał i sapał gniewny.
— Koniczynę zebrałeś? — spytał wreszcie.
— Zebrałem.