Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A u mnie na folwarkach gnoją, szelmy ekonomy!
Był to przytyk do dezercyi Filipa.
— A cóż ten wasz brylant familii, już wyjechał?
— Zawczoraj.
— Wielki pan, nie raczył do mnie wstąpić.
— Nie mógł! Matka była znowu chora.
— Co? Kiedy on był? Toć musiała być szczęśliwa.
Filip tylko ramionami ruszył.
— Cóż on? Jeszcze nie minister?
— Będzie od Nowego Roku prokuratorem w Kownie.
— W Kownie, polak? Oj, to źle świadczy o jego polskiej duszy, kiedy go tam naznaczyli!
Coraz większy strach ogarniał Filipa, a tu jeszcze Barcikowski dodał:
— Ja też nie rozumiem ślepej wiary w Opatrzność twojej babki i matki. Chłopak ma trzydzieści już lat, czemu go nie ożenią. Toć on jak nic, zrobi kiedyś siurpryzę i naprowadzi wam obcych do rodziny.
— Co też pan mówi!
— Mówię, com słyszał i widział. Zabiełło tak się ożenił, Bosiecki też — obaj dobrzy polacy byli, tylko w Rosyi służyli. Zaraza jest!
— Matka by umarła! — szepnął Filip.
— Te też pilnujcie panicza. — Pogroził fajką Barcikowski.
— Czy pan co słyszał? — wyrwało się Filipowi.
— A ty?
— Ja nie i nie wierzę, ale babka o to niespokojna.