Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

A ona mówiła dalej, ręki z jego płowy nie zdejmując:
— Dziecko moje biedne. Wiem, że cię teraz serce boli i dusza się buntuje, ale to szaleństwo, którem cię szatan opętał — nie da — nie może ci dać szczęścia. Błogosławieństwa ci kościół odmówi i mój grób stanie ci na drodze — bodjabym tego nie przeżyła, by cię przekląć — umrę tedy. A potem odtrącą cię swoi jak Judasza, a tamci, choć i przyjmą, nie będą cię szanować. Nie będziesz miał ni kraju, ni domu, ni rodziny, ni dusznego spokoju. Mój Boże! i byłbyś z najnieszczęśliwszych, nieszczęśliwy, ze złoczyńców najpodlejszy.
— Ja wiem, że ty się opamiętasz, pokusę zwyciężysz, ja cię szatanowi nie dam, u Boga odmodlę. Żal mi cię, biedaku, że przecierpisz, ale po tej próbie będziesz silny i szczęśliwy, żeś duszy nie zagubił i starej matce wdzięczny będziesz. Nikt się nawet nie domyśli, co było, bo gdzieżbym ja śmiała nawet babce wyznać taką hańbę, mego syna nikt o to nie posądzi. Ot, dzięki Bogu, Petersburg opuścisz, osiędziesz w Kownie, między swymi. Jadwisię mieć będziesz na pociechę, bliżej ci do domu będzie. Trzeba częściej w domu bywać, Waciu, na każde święta musisz przyjechać, koniecznie. Ty mi to przyrzeknij, jeśli mnie kochasz. Dobrze?
— Dobrze! — potwierdził głucho.
Pochyliła się ku niemu i ucałowała w głowę. Łez kilka spadło mu na włosy.
— Biedne dziecko, biedne! — wyszeptała.
Żeby mogła zajrzeć w tej chwili w głąb jego duszy. Ale ta dusza zamknęła się dla