Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wina wyśmienite, służba wystylowana. Na kawę i likiery przeszli znowu do salonu i znowu rozmawiali, nie zdając sobie sprawy z czasu. Przeraził się Barcikowski, gdy weszła Pałagieja Fokowna i rzekła dobrodusznie.
— Przesiedzieli wy nockę, idźcie spać. Zostawcie trochę gawędy na jutro.
Zerwał się, spojrzał na zegarek. Była trzecia po północy.
Zaczął tedy panią przepraszać, ale uśmiechnęła się smutno.
— Wdzięczna panu jestem. Oddawna raz pierwszy nie rachowałam godzin i zapomniałam troski! Powstała i podała mu rękę, zamyślona, jakby z żalem.
— Przyjdź pan wcześnie jutro! — dodała prosząco.
Pochylił się nad ręką i pocałował.
Wzdrygnęła się — i zbladła. Jego też dreszcz rozkoszny wstrząsnął.
Wysunęła rękę i odwróciła się.
— Idź pan już! — szepnęła przez zęby, głucho.
Wyszedł upojony, nieprzytomny.
Nazajutrz zgłosił się Noskow i Korff — nie przyjął ich, tłómacząc się zajęciem. O południu pojechał do dworca, wrócił do hotelu późno w nocy i wcale spać się nie położył. Chodził po pokoju tu i tam, jak błędny, aż do rana.
Rano wziął sanki i kazał się wieźć precz daleko, aż za miasto i co koń wyskoczy.
Mróz był duży — orzeźwiło go to, wróciło zastanowienie i przytomność. Gdy kazał wracać, miał już plan gotów.
— Dziś przejrzę te nieszczęsne papiery