Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i rano wyjeżdżam! Oszalałem! — trzeba zmykać, nie chce zginąć!
Z tem postanowieniem pojechał o zmroku do dworca. Zastał gubernatorową w salonie nad książką.
Spojrzała nań i zrozumiała, co powie.
— Chce pan już wyjeżdżać! — rzekła zmęczonym głosem, opierając głowę o poręcz fotelu i patrząc zamglonemi oczami w próżnię.
— Muszę wracać do służby! — odparł głucho.
— A ja do rzeczywistości! Szkoda — przemarzyłam parę dni. Dziękuję panu!
Otrząsnęła się, znowu ją dreszcz wstrząsnął i jakby obudziła się z jakiegoś snu — rzekła żywo:
— Ale to dobrze. Jedź pan — i tak bawiłeś za długo.
Zacisnął zęby, by w postanowieniu wytrwać.
Ona wstała, przeszła się parę razy przez salon i stanęła przed nim.
— Ma pan zapewne to biurko przejrzeć tylko! Chwila czasu. Uczyń pan to później, odchodząc, a teraz przepędzimy razem ten ostatni wieczór. Nie zobaczymy się może więcej — chcę pana jeszcze mieć kilka godzin! Dobrze? Zadzwonię o herbatę.
Pozostał, nie próbując już nawet się opierać.
Ale ten wieczór był chybiony. Jakiś duch niespokojny opętał Pałagieję Fokownę — wchodziła i wychodziła co chwila, chociaż do rozmowy się nie wtrącała. Krępowała nieznośnie. Nareszcie Barcikowski wstał rozdrażniony i począł się żegnać.