Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

liła papieros i poczęła gościa wszystkiem po kolei traktować.
— Jedzcie, gołubczyk, jedzcie, niech wam smakuje. Mojej roboty konfitury. Jedliście takie w Petersburgu? Takich konfitur nie dostaniesz w sklepie, chyba w domu zrobić. A wy, gołubczyk, żonaty.
— Nie.
Splasnęła rękami.
— Boh Spasitiel. Taki śliczny chłopiec i jeszcze nie żonaty.
— Nie czuję się nieszczęśliwy! — odparł z uśmiechem.
— Nu, ja wam karty postawię wieczorem. Zaraz się dowiemy, kto i kiedy sądzony.
— Ciociu — przerwała gubernatorowa — pan obiad z nami zje. A będzie też co dobrego.
— Ja ci mówię, że nie pożałuje! — uśmiechnęła się z dumą i zaraz zabrała swe klucze i wyszła.
Popijając doskonałą herbatę i paląc aromatyczne papierosy, oni pozostali, gwarząc, jak dawni znajomi. Ani się spostrzegł Barcikowski, jak zmierzchło, jak zapalono światło. Rozmowa go pochłaniała, przenosiła w inne światy, otwierała dalekie horyzonty. Nie było dla tej kobiety nieznanej książki lub tematu. Mówiła z zapałem o sztuce, o wynalazkach, o polityce, dysputowała ze znajomością rzeczy o najsuchszych przedmiotach, zajmowała się żywo wszystkiem, co się działo na świecie.
Głos był jak muzyka, ruchy dystyngowane; postać i twarz prześliczna, a gdy się zaśmiała czasem, śmiała się jak dziecko szczerze.
Obiad przerwał rozmowę — był wykwintny,