Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pozwalam siebie poniewierać, jestem nienawiścią całej Penzy! Przeznaczenie moje być zawsze samą i otoczoną wrogami. Czy pan uwierzy. Pan jest pierwszym mężczyzną, który mnie nie obraził bezczelnością i odezwał się z przyjaźnią i szacunkiem. Tego panu nigdy że zapomnę. Chyba pan nie rosyanin?
— Pani przecie rosyanka?
— Niestety, bo nienawidzę tutejszego społeczeństwa. Te tatary z maskami nibyto cywilizacyi, te kobiety samice, w maskach matron, lub naiwnych. Ta ordynarność popędów, bo uczuć nie pojmują, ten brak wychowania i form wykształcenia. Ta dzikość i głupota, to straszne, to zabijające myślącego człowieka. Nie, to niepodobna, pan nie wyrósł w tej tundrze! Zkąd pan rodem?
— Z Polski! — odparł z przymusem.
— O chwała Bogu! Dlaczegóż tedy rozmawiamy po rosyjsku. Zacznijmy po francusku. Będzie i mnie swobodniej. Chowałam się za granicą, z Korffem mówiliśmy po niemiecku, mnie i ruski język razi, za gruby.
— A jednak śliczny jest w muzyce i poezji.
— Może być, chociaż ja przepadam za niemiecką muzyką i poezyą.
— Pani gra i śpiewa?
— Tak i lubię to nadzwyczaj, ale zaniedbałam ostatnimi czasy, bo Korffa wszelki hałas drażnił.
W tej chwili lokaj wniósł tacę z herbatą, a za nim wtoczyła się Pałagieja Fokowna, niosąc drugą tacę pełną konfitur, ciastek i nalewek. Rozsiadła się też naprzeciw nich, zapa-