Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kształcony, bardzo miły w towarzystwie, zdał mi się zbawcą z ciężkiego życia w domu. Wdzięczna mu byłam — przyjęłam. Mój Boże, to pięć lat!
Wstała i przeszła się parę razy przez pokój, żeby się uspokoić.
Gdy usiadła znowu, usta jej drżały. Spojrzała rozpacznie na Barcikowskiego.
— Byłam złą żoną — winnam — ale Bóg świadkiem nie miałam siły być inną! Nie mogłam — nie mogłam.
Ogromnem współczuciem zdjęty, pochylił się do niej i rzekł serdecznie:
— Niechże się pani tylko nie trapi skrupułami. Pani mogła nie zdawać sobie sprawy, przyjmując jego oświadczyny — co jest życie — ale on powinien się był rozmyśleć i zastanowić.
— Niech go pan nie sądzi — on umarł. Żebym ja mogła zapomnieć te pięć lat — z życia je wymazać.
— Kiedyś — będą się pani wydawały dalekim, niewyraźnym snem! Życie jeszcze przed panią.
Potrząsnęła głową.
— Te pięć lat byłam pod pręgierzem. Napiętnowano mnie wszystkiemi hańbami. Słyszał pan zapewne. Cała Penza — to moi kochankowie, zmieniam ich, jak rękawiczki. Kiedym wreszcie znudzona plotkami i oszczerstwami, przestała bywać i przyjmować, przyczepiono mi tego nieszczęsnego Fomowa, tego ciołka, z którego nawet drwią szanujące się kucharki. Na współkę mieliśmy otruć Korffa! Nienawidzą mnie i szkalują kobiety przez zazdrość, nienawidzą i szkalują mężczyźni, którym nie