Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ka — jedyna dusza wierna i kochająca. Krewna mojej matki Pałagieja Fokowna Wołkow! Nianiu, pan będzie gościem naszym — i dobry dla twojej Saszeńki. Daj nam herbaty.
Stara uśmiechnęła się, i prędko, parę razy się przeżegnała.
— Sława Tiebia Hospodi, sława! — wymamrotała, wychodząc.
— Uboga nasza krewna! — dodała gubernatorowa. — Matka mnie odumarła przy urodzeniu wtedy ją ojciec sprowadził, do chrztu mnie trzymała i kocha jak własne dziecko. Przez całe życie nie rozstałyśmy się nigdy — i do śmierci razem będziemy.
Była tak serdeczna, to mówiąc, że Barcikowski uczuł rozrzewnienie. Trucicielką — miała być — ona?
— Cóż takiego ma pani na sumieniu? — spytał. — A może jestem niedyskretny?
— O nie. Panu powiem wszystko. Pan tak nie podobny do ludzi, których znam. Nie wiem, co to jest, ale panu bym wszytko wyznała. — Mam na sumieniu ciężki grzech — moje małżeństwo. Przysięgłam miłość, a nie kochałam tego człowieka. Przed ołtarzem skłamałam. Za to teraz słusznie pokutuję. Byłam złą żoną — za to na mnie ciśnięto taką obelgę — słusznie cierpię.
— Pani była dzieckiem wtedy.
— Miałam osiemnaście lat. Było mi bardzo źle w domu. Macocha odebrała mi ojca, ludzi się bałam, nie miałam nawet przyjaciółki, bo mi rówieśnice i koleżanki zazdrościły tej przeklętej urody. Pałagieja Fokowna nie do rady — ona umie tylko mnie pieścić i dogadzać. Wtedy Korff się oświadczy! — był wy-