Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sał parę bilecików i gwiżdżąc, pojechał na dworzec, kląc w duchu Penzę, kryminały i Fomowa, który mu nie dał odbyć „maślanicy” po ludzku.
W przedziale pierwszej klasy roztasował się na długą drogę i wyciągnął się do snu.
Ale sen nie przychodził, ino chaos myśli.
Od trzech lat, jak skończył instytut „prawowiedów” dobrze mu się działo. Miał posadę, stosunki, wrósł w życie petersburskie, lubiany był powszechnie. Co prawda, pracował usilnie, zawsze gotów każdego wyręczyć, każdemu pomódz i usłużyć. Giętki był, uprzejmy, wesół, dobry kolega, sumienny urzędnik, uważny na każdy krok i słowo. Był bo pod ścisłą obserwacyą — jako polak, śledzono go nieufnie. Żeby dostrzeżono najmniejszą nielojalność, zmarniałby na nędznej posadzie. Wiedział to i nielojalności najmniejszej nie popełnił. Nie miał nawet znajomych polaków, nie mówił nigdy po polsku, nie zajmował się polityką, ani razu o urlop do kraju nie poprosił. Duszę swą schował, serce zamknął, usta ułożył, wszystko wymusztrował znakomicie i tak się w swą rolę wcielił, że bał się być sobą samym nawet w czterech ścianach mieszkania, nawet czytając listy z domu, lub na nie odpisując.
No i przecie wysłużył sobie wiarę i zaufanie, przestano go szpiegować i podejrzywać, powiedziano „to nasz”.
Gdy to posłyszał, był już takim wytrawnym aktorem, że odczuł tylko dumę, żadnego bolu!
Teraz Morduchow wspomniał mu „prokurora”. Było to jego marzenie. Postawę miał piękną. Głos metaliczny, wymowę świetną.