Widział siebie na posiedzeniu sądu, piorunującego występek, porywającego tłumy, sławnego na całą Rosyę. Pociąg pędził, on rozgorączkowany snuł swe plany świetnej przyszłości.
Gdy usnął wreszcie, widział w dalszym ciągu salę sądową, z wielkim portretem w głębi i z małą „ikoną” gdzieś w kącie, — oświetloną, pełną ludzi, uroczystą. On oskarżał, wszyscy drżeli oburzeniem, kobiety płakały, podsądni chylili do ziemi twarze, a naprzeciw niego, na ścianie, sprawiedliwość, piękna, naga kobieta wyciągała do niego wieniec laurowy.
Pyszna była, smukła, o toczonych członkach, uosobienie pokusy, patrzała nań rozkosznie, rozchylała usta, wdzymała się jej pierś, wyciągały ramiona z nagrodą.
Wtem dzwonek się rozległ, to sąd szedł z wyrokiem. Posłyszał: „skazany,” oderwał oczy od bogini, spojrzał na podsądnego, którego pognębił i zimny pot go oblał. Podsądnym był jego brat rodzony: Filip Barcikowski.
Krzyknął i zbudził się. W wagonie późny ranek zimowy szarzał. Był sam, na stoliku oobok leżał jego portfel ministeryalny. Oprzytomniał. Aha, Noskow, Fomow, Penza. Wrócił do rzeczywistości, wyjął z torby książkę, ostatnią nowość francuską, romans quasi psychologiczny i rozstrojony snem, począł czytać...
Gdy przybył do Penzy, noc była. Postanowił tedy zajechać do hotelu i rano sprawę rozpocząć, lecz zaledwie stanął na platformie, ktoś szybko do niego podszedł i salutując po wojskowemu, rzekł z wybuchem radości:
— Nareszcie doczekałem się pana. Jestem Mikołaj Teodorowicz Noskow.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/103
Wygląd
Ta strona została przepisana.