Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Wyjeżdżam do Moskwy. O której kuryer?
— O trzeciej. Po co jedziesz?
Urzędnik przechylił się do jego ucha i szepnął:
— Z Nataszą Pawłowną.
Maksym Morduchow gwizdnął i śmiechem parsknął.
— No, to szczęśliwej drogi.
Urzędnik do sanek wsiadł i rzucił kacapowi adres. Petersburg szalał i pił, on się otulił w futro i rozmyślał bardzo poważnie.
Sprawa była widocznie krzywa, kiedy Morduchow tak ją zalecał, tyle się o nią troszczył. Przypomniał sobie Fomowa, pięknego, rozpustnego chłopca, który grał, pił i hulał na zabój, aż go Morduchow wysłał na prowincyę, żeby z oczu zszedł.
Musiał tam się stać nielada skandal, kiedy Noskow był zmuszony telegrafować.
„Końce w wodę” — łatwo było Morduchowowi tak rzec — trudniej uczynić — na miejscu!
Ha — służba — ostatecznie Fomow miał plecy. Zawsze się wykręci, tamten umarł. Noskow był głupi, bo przepadnie jego karyera — a on — miał instrukcye — był maszyną!
Sprawiedliwość, prawda! Ironicznie się uśmiechnął...
Ruszył ramionami. Potruli się czy nie potruli, nikt tego bardzo do serca nie weźmie, on najmniej. Polecono mu ratować żywego — bardzo słusznie, — bo tego martwego żadne ratowanie nie wskrzesi!
Wstąpił do ministeryum, odebrał papiery, potem zajechał do mieszkania, przebrał się do drogi, kazał służącemu spakować rzeczy, napi-