Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Urzędnik umilkł, na depeszę patrzał i czekał dalszych rozkazów.
Morduchow potarł czoło i rzekł:
— Głupia, bardzo głupia sprawa. Grinia był na doskonałej drodze i wszystko mogą dyabli wziąć, jeśli nie wyjdzie z tego czysty jak szkło. Naturalnie to jest brudna intryga i zemsta Noskowa. Otóż Winczesław Sewerynowicz, daję wam najwyższy dowód zaufania w waszą zdolność i polecam wam tę sprawę serdecznie. Prawda musi być wyświetlona. Zróbcie to, jak umiecie: prędko, jasno, stanowczo. Będę wam bardzo a bardzo obowiązany!
Młody człowiek na depeszę patrzał i sumował.
— Będę się starał sprawę najciszej i najprędzej załatwić — rzekł wahająco — tylko Fomow musi być do niej wmieszany, jeśli Noskow go oskarżył.
— Noskowa traktuj z góry. Zajedziesz wprost do mieszkania gubernatora — i tam Noskowa wezwiesz. Wytłumacz mu, czem to pachnie. Zresztą — ciebie uczyć nie trzeba. Papiery znajdziesz w ministeryum przygotowane. Jedź — i końce w wodę!
Urzędnik wstał, ukłonił się i wyszedł.
Na dole czekały jego sanki, ale w drzwiach spotkał się z synem domu, który po dwudniowej hulance wracał do siebie, aby się na bal przebrać.
— Jak się masz! Szukałem ciebie w mieszkaniu. Byłeś u starego? Wróć na górę, opowiem ci awanturę u Pełkina.
— Schowaj ją w pamięci, aż wrócę. Nie mam czasu.
— Oo się stało!?