Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

domowym, bo Morduchow wyciągnął do niego poufale rękę i rzekł:
— No, przecie was znaleźli. Pewnie w Krasnym Kącie z Maksymem?
— Ale gdzież tam! W sądzie. Zastępowałem chorego Grigoriewa i wprost ztamtąd jadę. W tym roku prawie nie wiem, że jest „maslanica”. Nie mam czasu.
— No, golubczyk, ido końca maslanicy nie użyjesz. Trzeba ci jechać daleko — zaraz dziś w nocy.
— Dokąd?
— Do Penzy! Posłuchaj Winczesław Sewerynowicz, jeśli ci się tam uda, do Wielkiejnocy będziesz prokuratorem.
Młody człowiek się skłonił i uśmiechnął. Morduchow usiadł za biurkiem, wskazał mu fotel ręką, odchrząknął i ciszej rzecz zagaił.
— Wczoraj umarł tam gubernator. Niemiec to był, podła bestya — Korff! Stary był i umarł — wielka awantura. Był tam u niego szefem kancelaryi Grinia Fomow — mój siostrzeniec. Znałeś go przecie u nas! Czy podobny do mordercy? Tymczasem Grinia pokłócił się tam z oberlicmajstrem Noskowem — i oto masz — otrzymałem dwie depesze. Czytaj!
Młody człowiek wziął depeszę i już poważny, zajęty tylko sprawą, czytał półgłosem:
„Dziś nagle zmarł Korff. Podejrzane. Proszę o przysłanie urzędnika do śledztwa. Noskow”.
Odłożył po chwili namysłu i wziął drugą.
„Korff umarł, Noskow mnie niepokoi. Fomow”.