Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Parions — a discrétion!
— Zgoda! Wzajemnie.
Teraz dotknęły się ich dłonie i tak pozostały.
— Więc gdy wyjedzie matka z Izą do Paryża, któż w Holszy zostanie gospodynią? Może ciotka Lawinja?
— Ciotka? — uśmiechnął się. — Miała zabawić przez miesiąc, ale już dziś zapytywała mnie o najciekawsze punkty w Szkocji. Wątpię, czy dotrwa do końca tygodnia. Kraj jeszcze nie znajomy, drażni ją, jak rozrzutnika ostatni pieniądz.
— Któż zatem osłodzi księciu samotność? Może ja? Skoro będę pewna miłego towarzystwa.
— Księżno! Za tyle łask!
Pochylił się i ruchem markiza w peruce, zginając kolano, dłoń jej do ust podniósł.
Byłże to żart, czy rzeczywiste uznanie?
Tego nie zdradziła jego maska.
— Zawczesny hołd i podzięka! — sztucznie uśmiechnęła się księżna. — Może robię to w celach bardzo samolubnych. Podobasz mi się pan!… Zresztą, nie sądzę, by książę długo pozostał w Holszy. Nieprawdaż?
— Zapewne spędzić tu będę zmuszony parę miesięcy.
— A potem?
— Potem podobny mus zatrzyma mnie czas jakiś w dobrach galicyjskich.
— A wreszcie?
— Odwiedzę matkę w Paryżu.
— Wtedy mój zakład będzie wygrany. Czeka tam na księcia bohdanka o tyle biedna i brzydka,