Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

o ile wysokiego rodu i świetnej paranteli. Proszę, poco ten ruch zdziwienia? Przecie to rzecz oddawna ukartowana.
— Oddawna? Nie sądziłem, aby osobą moją zajmowano się w Holszy.
— Gdy mówię oddawna, rachuję od śmierci Alfreda.
— Ach, tak — nie zrozumiałem.
— Cóż, książę? Zadowolony?
— Żałuję, że zadowolonym być nie mogę.
— Wolałby książę mniej antenatów, a więcej wdzięków i kapitału?
— Ja, księżno, nic nie wolę.
— Jakto? A dama z medaljonem? Czerwieniejesz pan?
— Złudzenie! Moja błękitna krew już nigdy nie czerwienieje.
I znowu przez jego maskę poznać nie było można, czy drwił, czy mówił poważnie.
— W każdym razie coś tam było. Nie będę pytała, jak ciotka Lawinja, ale będę wiedziała.
Książę się skłonił w milczeniu.
Piękna dama zagryzła wargi. Drażnił ją nieznośnie ten spokój, ta chłodna galanterja. Czy on jej oprócz zdawkowej monety, nic więcej nie da?
Wstała rozgniewana.
— Idę spać — rzekła — pan nie umie bawić. Proszę na przyszłość się poprawić, bo zemknę i ja z Holszy, a pan zardzewieje w pustce, jak wasz Centaur nad bramą w ruinach.
Przyjęła jednak jego ramię i nim doszła do progu swych apartamentów, zmieniła projekt.