Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Tak samotny? — rozległ się przyciszony głos księżny Idalji, gdy łabędzi puch wachlarza musnął go po policzku. — O czem pan marzy? — dodała, siadając na kamiennej, niskiej balustradzie. — O, proszę palić, bo odejdę, nie chcąc być natrętną.
— Skończyłem już. Dziękuję. Przerwano nam zamierzony spacer, ale już teraz jestem na rozkazy.
— A więc zostańmy tutaj. Proszę, jest miejsce na dwoje między temi kolumnami.
Ukłonił się, ale pozostał przed nią.
— Czy pan się boi tego miejsca tak bliskiego przez wzgląd na mnie, czy na siebie? — spytała drwiąco.
— Nie chcę korzystać z łask, aby ich potem nie stracić.
— Ach, pan taki przewidujący! O niema czego! Łaski raz dane — pozostawiam.
Usiadł. Dotykali się prawie ramieniem.
— Czy los mój już zdecydowany? — spytała nagle.
— Jakto?
— Ano, odbyła się przecie rada gabinetowa. Musiała w niej być mowa i o mnie, po Izie. Zapewne mam opuścić Holszę?
— Ależ księżno! To przecie najzupełniej od księżnej zależy.
— Taak. Jakże wspaniałomyślnie! A panu czy już wybrano bogdankę?
— Wcale nie. O losach naszych nie było mowy.
— Do czasu, do czasu! — zaśmiała się nerwowo. — Parions, że nim rok minie, na świecie przybędzie trzecia księżna Holszańska.