Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/327

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

glądali na wrogów, jadących na sąd. Po przybyciu na miejsce, Grzymała wysiadł pierwszy, wszedł do domu i po chwili wrócił po księcia.
Leon nie zastał nikogo w salonie i niewymownie był wdzięczen Grzymale, że mu prezentacji gospodarzy i banalnej rozmowy oszczędził w tej chwili. Wlepił oczy we drzwi. Wszystkie myśli i ułożone słowa splątały mu się w głowie chaotycznie. Nie miał pojęcia, co ma rzec, od czego zacząć. Na co mu posłużyły całe lata gładkich frazesów? Nie zapamiętał ani jednego.
Gabrynia weszła i skłoniła się lekko. Widać było, że jej usta tak drżały, iż nie mogła wymówić słowa. Zamiast usiąść, stanęła u okna. Grzymała dyskretnie zniknął za drzwiami.
Leon zbliżył się ku niej i stanął naprzeciw.
— Przyszedłem po panią — rzekł zcicha — to jest przyszedłem po swe młodzieńcze kochanie... i narzeczoną... Dotychczas nie byłem wart pani!
Podniosła nań oczy bardzo poważne.
— Książę nie mówi prawdy! Przyszedł książę teraz, bo mi ubliżono z powodu księcia! — wymówiła, blednąc. — Dziękuję za ten krok, ale poza tem więcej nie chcę. Nie pamiętam żadnych zobowiązań. Książę jest wolny.
Poczerwieniał i oczy spuścił.
Zapanowała nad pierwszem wrażeniem i mówiła dalej:
— To, co minęło, inne było. Dzieciom wolno żyć w krainie fantazji; dorośli nie mają tego prawa. Drogi nasze nie były jednakie; a to, co nas dawniej łączyło, teraz przestało istnieć. Dziś uniósł księcia