Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/326

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

że co umarłe, to zagrzebane, że wszyscy o mnie zapomnieli! Co ja im szkodzę!
Grzymała nie zrozumiał, do czego to się stosowało.
— Nie wiem, co się jemu dzisiaj stało. Nieprzytomnym się wydawał. Mnie to poruszyło okropnie. Zląkłem się o ciebie! No, powiedz: napewno tego głupstwa nie popełnisz?
— Nie, Jurku. — Zniosę i to! — odparła cicho.
Nie podobał mu się jej ton smutny. Nie poznawał swej Gabryni trzeźwej, energicznej. Pierwszy raz w życiu czuł wobec niej przymus, a przytem gdy gwałtowne wrażenie minęło, ostatnie słowa księcia poczynały go niepokoić. Teraz zły był na siebie, że tu przyjechał, że strwożył siostrę, że uprzedzał wypadki.
Wziął za czapkę i nie wiedząc co rzec, ucałował Gabrynię i wyszedł. W drodze opadły go skrupuły i wahania. Coraz bardziej był z siebie niezadowolony. Stanął w Holszy rozstrojony kompletnie. Krzepiła go tylko nadzieja, że książę się rozmyśli, ale i ta niedługo trwała.
Ujrzał ruch koło stajni. Zaprzęgano konie. Od pałacu przybiegł do niego kozak, wzywając do księcia.
Z westchnieniem, bardzo podobnem do jęku, przebrał się i poszedł, jak na ścięcie.
Leon już był gotów.
— Będzie to wbrew etykiecie, ale nie potrafię czekać do południa — rzekł, spoglądając na zegarek.
— Im prędzej, tem lepiej! — zamruczał Grzymała.
Przez drogę prawie nie mówili do siebie. Wy-