Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/325

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Sapał, chodząc po pokoju i machając rękoma. Gabrynia wciąż milczała.
— Powiedz-że co! — zawołał, stając przed nią. — Prawdaż to, żeście byli zaręczeni?
— Prawda — odparła spokojnie.
— Gdzieżeś wtedy rozum podziała?
— Jurku! A dlaczegóż ty jego kochałeś i kochasz?
— Co to ma jedno do drugiego! Mnie wystarczy być u niego rządcą, a ty marzysz być księżną.
— Ja, Jurku? Skądże ci to przyszło na myśl?
— A czemuż nie chciałaś dotąd wyjść za mąż?
— Sądziłam, że ci jestem potrzebna.
— A teraz gotowaś iść panować w Holszy, żeby służyć ludziom za pośmiewisko! Sądzisz, że urośniesz przez to?
Gabrynia zmierzyła go wzrokiem bardzo smutnym.
— Poco mię dręczysz? Powiedziałam ci, że go kochałam, że byłam jego narzeczoną. W Holszy panować nie chcę, ani marzyłam kiedy o książęcym tytule. Jutro wyjeżdżam. Jurku, przez tyle lat byłeś dobrym dla mnie. A teraz...
— Teraz gniewam się na ciebie za tajemnicę!
— Tyś mnie nauczył milczeć i znosić. Tajemnice twoich bólów odgadłam chyba — tyś się nigdy nie skarżył.
Pobity własną bronią, Grzymała umilkł.
Gabrynię widocznie męczyła nieznośnie ta rozmowa. Z wysiłkiem ciągnęła dalej:
— Tyle lat minęło od tego czasu! Parę miesięcy żyłam dla siebie, potem już nigdy. Myślałam,