Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/324

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

liło księcia w płaszcz, trzymali nad nim parasol. Odchodził już, gdy go Grzymała dopędził.
— Ja nic nie pamiętam — szepnął błagalnie — ja nic nie słyszałem. Niech książę do jutra zapomni.
Leon się obejrzał i rzucił mu jasne spojrzenie.
— Jutro, panie Grzymała, będę szczęśliwy, albo gorszy niż kiedykolwiek. Stoję na przełomie i w rękach waszych moje następne czyny! Niech pan o tem nie zapomina.
Grzymała pozostał w miejscu i patrzał, jak w czarnej nocy ku górze wspinała się czerwona łuna pochodni. W tej chwili dojrzał mu projekt. Nie wrócił do mieszkania, lecz prosto poszedł ku stajniom, konia sobie kazał osiodłać, burkę włożył, czapkę nasunął na oczy, wskoczył na siodło i ruszył z kopyta. Po północy stanął w domu stryjowskich sierót, gdzie bawiła od tygodnia Gabrynia. Rozbudził służbę i jak był ociekający od deszczu, wtargnął do pokoiku siostry.
Nie spała jeszcze i przeraziła się bardzo. On zamknął za sobą drzwi i bez żadnego występu spytał:
— Czy to prawda, żeście się niegdyś kochali?
Nie dodał z kim, a Gabrynia nie pytała. Po twarzy jej poznał, że to prawda i załamał ręce.
— Kto ci to powiedział i dlaczego? — spytała posępnie.
— On sam! Dlaczego? Bo chce się z tobą żenić! — wybuchnął. — Zwarjował oczywiście!
Gabrynia milczała, to blednąc, to czerwieniejąc.
— Przyjechałem, żeby cię ostrzec. Jutro tu będzie. Ładna awantura, niema co mówić! Potrzebny kłopot!