Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/323

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ładne to braterstwo i przyjaźń, dopomagać w szaleństwie! — zamruczał.
— Bądź pan konsekwentny! Nie dalej, niż onegdaj, mówiliśmy z panem o zanikaniu cech wyższości, o karleniu starych rodów i pan powiedziałeś: «Możni łączą się z żydówkami, lub w rodzinie zawierają małżeństwa; czemu nie zstąpią do inteligencji? Toby ich chyba nie shańbiło! Brzydzą się szlachtą — bo biedna!» Zapamiętałem słowa pańskie.
— Czy ja wiedziałem, że książę pomyśli o Gabryni!
— A zatem mamy wyjaśnienie. Któż się kim brzydzi? Wy — nami!
— Et! — machnął ręką Grzymała — nie będę argumentował. Gabrynia księcia odrzuci i basta.
— Zatem odmawiasz mi pan swej pomocy?
— Cóżbym był wart, gdybym dopomagał?
— Pozwolisz mi pan jednak rozmówić się z siostrą?
— Jak wola księcia.
— Zechcesz mi pan towarzyszyć tylko.
— Ano, jeśli książę do jutra się nie rozmyśli — pojadę. Niech się to prędzej skończy. Biedna Gabrynia!
Leon był niezachwianie spokojny. Uśmiechy przelatywały mu po twarzy, w oczach świeciło szczęście. Grzymałę wyraz ten gniewał i niepokoił zarazem.
Bóg wie, co się stać może! Ta pewność księcia wróżyła najgorsze. Ogarniała Grzymałę desperacja.
— Do jutra zatem — pożegnał go Leon — ruszymy rano.
Wyszli do sieni. Żywiczną pochodnią oświetlony stał na ganku Siła. Dwóch liberyjnych drabów otu-