Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/317

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nie wierzyła. Zajrzała sama, i nagle, stając przed nim, spytała, szczęściem po francusku:
— A gdzież ona mieszka? Trzymasz ją osobno?
— Kto? Kogo?
— Twoja kochanka!
Od nazwy tej nawet odwykł przez ostatnie dwa lata. Od Grzymały nauczył się szanować kobiety nawet w kawalerskiej gawędzie. Maszkowski nawet pod wpływem Izy, zapomniał cynicznych określeń. Nie dziw więc, że na dźwięk tego słowa, książę mimowoli uczuł wstręt i niesmak. Tak, te dawne wolne obyczaje i francuszczyzna leżały za nim daleko.
Powstrzymał jednak ostrą odpowiedź i rzekł pół żartem:
— Ciotko, nie trzymam nikogo i mieszkam jak puszczyk.
— Kłamiesz! — oburzyła się. — Przecie to głośne; cały świat o tem mówi. I ja cię usprawiedliwiam. Żenić się nie wypada, odstąpić się nie chce — bierze się więc, tak sobie! To takie pospolite i naturalne. Możesz sobie przecie na to pozwolić. W tej ciszy urządzacie sobie raj! Niejeden ci zazdrości i niejedna księżna tej twojej wybranej zazdrości! To także stanowisko! Wyglądasz na wiernego, a przytem to nie légitime. Potem, jeżeli ci dokuczy — wyposażysz i odprawisz. Zuch jesteś! Przecie postawiłeś na swojem!
Książę o krok odstąpił i bystro spojrzał w jej oczy.
— Nie rozumiem ciotki. Któż to ma być taki? — spytał zmienionym głosem. — Może ciotka wie imię?
— Mais, mon Dieu! Poco ta komedja, to uda-