Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/316

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Powiedz-no, Lwie, cobyś uczynił, gdybym tak w tej chwili zechciała obejść pałac od strychu do suteryn?
Spojrzał na nią, zdziwiony tym nowym konceptem.
— Ależ, ciotko! Radziłbym tę podróż odłożyć chociażby do dnia — rzekł z uśmiechem.
— A gdybym nie ustąpiła i minuty?
— Tobym służył za cicerona.
— No, no, no! Nie wyzywaj mnie. Zanadto jesteś zuchwały.
— Ależ, ciotko! zaręczam, że wszędzie sklepienia są bezpieczne, a kurytarze czyste.
— Drwisz jeszcze! Taisz się! No, więc prowadź!
Książę brwiami ruszył tylko, na znak podziwu.
— Siła! — zawołał — weź kandelabr i idź naprzód. Służę ciotce. Zaczniemy od góry, czy od dołu?
Śmiał się, a to ją widocznie drażniło.
— Zobaczymy wszystko! — rzekła wyzywająco, trzęsąc głową.
Oryginalna ta wędrówka trwała bardzo długo. Nie darowała ani jednego pokoju, zaglądała we wszystkie kąty.
Siła szeroko otwierał oczy i wciąż na pana spoglądał. Leon nie rozumiał nic. Zwiedzili poddasze i suteryny, oba skrzydła i sam korpus. Na końcu stanęli w sypialni księcia.
— Tu co? — spytała panna Lawinja, wskazując jedne drzwi.
— Ubieralnia — odparł Leon.
— A tu? — wskazała drugie drzwi.
— Gabinet myśliwski.