Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/315

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chłopami i robieniem majątku, ten niema czasu na nic więcej.
— Ano, tak! — odparł sposobem Grzymały, szorstko. — Więc też nie rozumiem, skąd biorą czas zajmowania się mną ludzie, zajęci jedzeniem, modami i traceniem majątku?
— To tak miło drwić z kogoś!
— W braku głębszej myśli... zapewne!
Panna Lawinja zaczęła sapać, jak kot rozgniewany.
— Aleś ty stracił nawet elementarną ogładę! — zawołała.
Zrozumiał, że się za daleko posunął i na przeprosiny pocałował ją w rękę.
— Proszę darować! Zdziczałem. Ciotka mnie powinna wziąć na wychowanie.
Udobruchała się zaraz i zapomniała. Po chwili już trzepała piąte przez dziesiąte, mieszając kilka języków i geografję całej Europy. Do końca obiadu Leon był wtajemniczony w dzieje wszystkich modnych skandalów, wiedział plotki wszystkiej arystokracji, znał sprawki dawnych kolegów i dam z towarzystwa, miał wrażenie, jakby mu w głowę napchano plewy i sieczki. Zmuszał się do udziału w rozmowie, nie pojmując, jak te głupstwa mogą kogo zajmować i jak on tem żył i karmił się tyle lat?
Po obiedzie ciotka rozlokowała się w tureckim gabinecie, przyniosła mu najnowsze romanse, stosy fotografij, paliła cygarety, piła kawę i paplała dalej. I nagle, gdy był najmniej uważny, zamyślony o dzisiejszej rozmowie z Grzymałą, zagadnęła niespodzianie: