Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/314

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Profesor zapewne zapomniał o obiedzie — a Grzymała zajęty — odparł spokojnie.
— Tam, tam! Lari, fari! — śmiejąc się zawsze, rzekła.
— Ciotka zapewne zmęczona drogą? — spytał grzecznie, czując, że całkiem stracił wprawę do banalnej rozmowy.
— O nie. Męczy mię tylko siedzenie na miejscu. Na wyraz: «u siebie w domu» — dostaję spazmów.
— Sądzę, że ciotka owych spazmów nigdy nie doświadcza.
— Ach, nie! Bronię się, ile mocy. Powiedz mi, jak możesz dobrowolnie zostać więźniem?
— Będąc poniekąd w tem położeniu, czuję się szczęśliwym.
— Ach ty! Twoje więzienie ma szczególne warunki.
— Zapewne — odparł poważnie — nie mam czasu zastanawiać się, żem więzień, ani czasu nudzić się.
— Podobno wyrosłeś na ideologa. Reformujesz ludzkość.
— Dotąd zaledwie zreformowałem siebie. Idee moje nie są też logos, ale czynem. Czyż jednak świat raczy się mną zajmować?
— Ależ mój drogi! O nikim i o niczem innem mowy niema. Tu es la fable du monde.
— Doprawdy! Co za łaska! Ja, przyznaję, nigdy o nich nie myślę. Jestem niewdzięczny — odparł szyderczo.
Spojrzała na niego urażona.
— Ba! — odcięła — kto jest zajęty ludzkością,