Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/313

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Niedługo czekał na wyjaśnienie. Panna Lawinja ujrzała go i podbiegła, śmiejąc się i szukając lornetki.
— Witam! Pokaż się! Mon Dieu, l’air que tu as! Nie wytrzymałam z ciekawości. Zbyt oryginalne rzeczy opowiadają o tobie. Spadłam à l’improviste! Potrzebowałam zmienić paszport, bo przecie trzymam o swój kraj! Nie lekceważy się patrjotyzmu! Sem terem! Widzisz, jadę z Węgier! Zajmujący kraj! J’ai fait un coup d’état, jadąc do Holszy. Nikt o tem nie wie!... Do czegoś podobny! Co za tenue! Włosy nie karbowane, odzienie z przed trzech lat, a opalony jak rybak dalmacki! Zimowałam nad Adrjatykiem, słyszałeś? Siedzę tu od trzech godzin; no i wiedz o mojej dyskrecji — nogą nie stąpiłam poza salon! To kolosalne, co?... Pomimo wszystko, świetnie wyglądasz. Wiadoma rzecz. — Miłość romantyczna o tyle wypięknia, o ile legalna zbrzydza. Tu es un fameux coquin!
Zaśmiała się impertynencko. On oszołomiony tym potokiem bezładnych, pustych słów, odwykły od podobnego paplania, niewiele zrozumiał. Oprzytomniał na tyle tylko, że ją pocałował w rękę i poprowadził do jadalni, gdzie właśnie podano obiad. Zwykle spożywał go w towarzystwie Grzymały i profesora; teraz nikt się nie pokazał. Panna Lawinja spojrzała na puste nakrycia i uśmiechnęła się domyślnie.
— Spłoszyłam twoich biesiadników! Powiedzże mi, jaka ona? Dwoje zakochanych widzieć u stołu, co za przyprawa! Jakie wety! Nie żenujcie się.
Leon spojrzał na nią mocno zdziwiony. Czy zwarjowała?