Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/312

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Że też pan o tem w swym smutku pamiętasz!
— Smutek mój i służba moja muszą się zmieścić — uśmiechając się po swojemu, odparł Grzymała.
Tu nagle stanął i wskazał księciu Siłę, pędzącego co koń wyskoczy ku nim.
— Ktoś przyjechał. Pewnie hrabia — obojętnie rzekł Leon.
Siła stanął przed nimi zdyszany.
— Miłościwy kniaziu nasz, goście przyjechali.
— Kto taki? — zagadnął Grzymała.
— Jaśnie oświecona księżniczka, nieboszczyka kniazia siostra.
Szczególne określenie dla Izy — pomyślał Lew, ale Grzymała zawołał:
— Przecie hrabiną jest teraz, a nie księżniczką! Bredzisz, Siła.
— Nie było rozkazu zmiany tytułu — wytłumaczył się pokojowiec.
Puścili cugle i znaleźli się w Holszy. Grzymała skręcił do folwarsku, Leon ruszył do pałacu. Na drodze minął go powóz pocztowy i bryczka, ale prawie tego nie spostrzegł, przy zapadającym już zmroku... Pałac był oświetlony, służba biegała żywo. Zsiadł z konia i szybko się przebrał w swem mieszkaniu.
Gdy wchodził do salonów, posłyszał na fortepianie brząkaną galopadę. Co się dzisiaj Izie stało?... Z uśmiechem szedł na jej spotkanie, gdy wtem skamieniał. Przy fortepianie siedziała ciotka Lawinja. Leon myślał, że upiora zobaczył i zapomniał narazie języka, nie pojmując skąd, jak i poco spadła nań ta wizyta.