Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/311

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

latywał. Cierpiał, mniej sercem, bardziej dumą. Nie bolała go wcale troska przyjaciela, ani cierpienie Gabryni w domu; ale nad wyraz nieznośną była mu myśl, że ona pójdzie między obcych, na pracę; że będzie podwładną czyjąś, płatną domownicą u kogoś, że jej piękność dotkną cyniczne spojrzenia, że ją traktować będą lekceważąco, że przechodzić będzie z domu do domu, jak sprzęt. Ona — którą on niegdyś wybrał, którą wyniósł nad wszystkie, dla której poświęcił swe stosunki — i matkę. I ona służyć będzie, wycierać cudze kąty, znosić kaprysy chlebodawców! Aż się wzdrygnął.
— Lwie — zaszemrało coś w głębi — tyś człowiek teraz; stworzyłeś sobie świat, uczyniłeś sobie królestwo. Czy nie masz prawa stworzyć sobie szczęścia, uczynić sobie królowej?
Długo na tę pokusę nie było odpowiedzi, aż prawie ze wstydem, ze wstrętem odpowiedź ta przyszła.
— Nie mam siły! Żeby ona jedna i Grzymała! Ale za nią idą jej stosunki, rodzina. Figury może poziome i złe, pewnie pospolite i nędznie wychowane. Podniósłszy ją do siebie, trzeba zstąpić. Nie mam siły!
— Nędznyś! — zaszemrało w nim, aż go dreszcz przeszedł.
— Zimno księciu? — ozwał się Grzymała, zauważywszy ten ruch. — Jutro będzie ciepło!
— Czemu?
— Bo jutro sesja bankowa. Panowie bracia zechcą uczcić prezesa i głównego akcjonarjusza.