Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/318

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wanie! Mówiła mi twoja matka sama, no i każdy to imię zna. Tu l’as donc rendue célebre.
— Co? — krzyknął Leon, tknięty nareszcie zrozumieniem.
— Ano, cóż? Twoja dawna miłostka, panna Grzymalanka! — cynicznie zaśmiała się panna Lawinja.
Leon skoczył, jakby strzał dostał, albo policzek.
— Co? — powtórzył, dławiąc się zgrozą i wściekłością. — Powiedziano ciotce, że panna Grzymalanka jest... — nie zdołał wymówić. — Powiedziała to matka, gada świat? Tak? Dobrze! Niechże im ciotka powie, że panna Grzymalanka za miesiąc będzie moją żoną!
Skoczył do drzwi i zniknął. W korytarzu zataczał się, krew mu zalewała oczy. Wszystko przed nim wirowało. Nie czuł nic więcej, oprócz wstydu, oprócz dzikiej złości, oprócz chęci zemsty. Żadnego wahania, skrupułu, namysłu. To jedno — to jedno — najświętsze — tak mu urządzili! Śmiała matka ją tknąć, śmiał świat ją oplwać, śmiała ciotka szukać po jego domu jak ladacznicy! On im to wszystko zapłaci. Miłość jego uczynili płatną, obrachowali. Ano, on im pokaże, jak on za miłość płaci, jak ją kupuje.
Zszedł na dziedziniec i ruszył w noc czarną, nie widząc o krok, chłostany deszczem jesiennym, ku mieszkaniu Grzymały. Wicher nim targał i przejmował do kości, potrącał ludzi, którzy go nie poznali, ślizgał się i potykał. Grzymała zajmował parę pokoi w ekonomji, położonej na dole góry, nieopodal miasteczka. Że książę sto razy nie stoczył się w prze-