Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/307

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ale jakże inna! Tamtej treścią była głucha niechęć, strach i chłód; teraz było cicho, bo było zadowolenie. W tamtej ciszy była sztywność trupa; w tej było spokojne, regularne, a mocne tętnienie pracowitego organizmu. Teraz książę mógł wypocząć, ale nie chciał. Zaledwie czasem pozwolił sobie na rozrywkę polowania lub muzyki w parku; do stolicy nigdy nie jeździł, towarzystwa nie szukał. Okazał światu, że świat sobie stworzy i bez ludzi się obejdzie. Potem zdziczał, a zapracowany nie sądził, aby miał czas uprawiać stosunki towarzyskie. Wystarczały mu gazety. I fizycznie zmienił się bardzo. Rozrosły mu się barki, zmężniał i wskutek nawyknienia do czynu, trzymał się prosto, silnie. Twarz mu ściemniała od powietrza, oczy pogłębiła myśl. Miewały one teraz bardzo rzadko owo spojrzenie smutne, a rysy ów nerwowy kurcz, bo rzadko myślał o sobie.
Arcydelikatny Grzymała, pomimo poufałości dyskretny, nie pytał go nigdy o nic, co nie należało do interesów; nie badał rodzinnych stosunków, czując że tam coś się stało tajemniczego — i tylko raz znalazłszy księcia u fortepianu, grającego smutną melodję, rzekł żartem:
— Czemu się książę nie żeni? Byłoby księciu weselej.
— Odpowiem panu tem samem pytaniem — odparł książę.
— At, ja! — machnął ręką Grzymała. — Moje minęło! Raz się jest młodym i szczęśliwym!
— Odpowiedziałeś pan i za mnie — rzekł Leon zamykając fortepian.
Minęło tedy dwa lata. Była znów jesień, złota,