Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/306

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Grzymała promieniał. Ten satelita książęcy, wierny, czynny a bezgranicznie cichy, w duszy ani na chwilę nie pomyślał, że on uczynił tego człowieka takim, jakim go ludzie znali i czcili; nie dumny był, nie zarozumiały. Te dwa lata, spędzone razem, z jedną myślą, z jednym celem, zespoliły dwóch ludzi w jedno. Nierozłączni byli, i nigdy cień nie zmącił ich porozumienia i przyjaźni; nigdy jeden przed drugim nie utaił myśli, nie poczuł rozdźwięku. Tylko Grzymała wiecznie w cień się usuwał — umyślnie. Na ustach jego był zawsze książę. Cokolwiek uczynił dobrego, cokolwiek powiedział dobrego, to księciu ustępował; ludzi, którzy jego kochali, nauczył kochać Leona — póki on sam do czci nie dorósł. Lecz i wtedy Grzymała — narzędzie — nie poczuł zawiści. Jemu idea zagłuszyła wszelkie człowiecze słabostki.
Leon to odczuł, a nawykły do szczerości względem Grzymały, nie zataił.
— Czy wiesz pan — rzekł pewnego razu — że gdy ludzie mi hołdują, a pan to słyszysz, nie mogę się pozbyć myśli, że pan jesteś moim mistrzem, i jestem wtedy podły!
Grzymała spojrzał na niego, zrazu nie pojmując, potem poczerwieniał.
— Wstyd księciu, wstyd! Alboż ja, książę, każdy, co kocha — o sobie myśli? Alboż czynimy dla siebie, my piony! Wstyd, księciu!
Leon istotnie się zawstydził, ale zrozumiał go i już nad to wyrósł. Potem, kiedy myślał o sobie, myślał jednocześnie o Grzymale. Nie pojmował siebie bez niego. W Holszy była cisza, jak i przedtem —