Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/308

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bogata i jeszcze ciepła. Pewnego popołudnia książę konno wstąpił po Grzymałę do banku, który się mieścił w kamienicy przy rynku w Holszy.
— Potrzebuję z panem odbyć pewien kurs — rzekł.
Grzymała nie pytając, kazał sobie konia podać i ruszyli powoli na most. Obadwaj byli milczący i posępni. Minęli las. Przed nimi zaczerwieniała Karawika.
— Panie Grzymała! — zaczął książę niepewnym głosem, nie podnosząc oczu: — nie śmiałem dotąd spytać pana, co się stało z Sumorokiem?
— Stelo się, jak książę chciał. Po niesłychanych trudnościach, prośbach i zaklęciach, udało mi się zapłacić mu za tę ziemię. Wziął te pieniądze i natychmiast oddał chłopom z Krasnych Sadyb, którzy tyle z ich powodu wycierpieli. Potem odjechał i już nie wróci.
— Niema go? — spytał głucho książę.
— Zaciągnął się jako dozorca przy ambulansach... i w Turcji padł. Widział go już bez duszy znajomy mój Suchodolicz młodszy, kapitan.
Książę ręką po czole przeszedł.
— Panie Grzymała — spytał — alem ja temu nie winien?
— Nie! — stanowczo odrzekł Grzymała.
Przy Karawice byli. Książę konia zatrzymał.
— Chciałem panu powiedzieć, że ziemia ta już nie będzie przeklętą. Onegdaj dałem ją siostrze — na szpital...
— Chwała Bogu! — szepnął Grzymała, oddychając głęboko.