Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/289

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mornik z żydem. Przed gankiem parskały siwosze holszańskie. Leon nie czuł choroby i żadnej reakcji po tym gwałtownym czynie gorączkowej energji, jak nie czuł chłodu i jesiennego powietrza. Twarz jego miała trochę rumieńca, oczy blask myśli, tylko usta nie umiały mówić. Zakłopotany był wobec tej kobiety gorzej, niż wobec królowej. Bo też miała ona w sobie spokój i takt królewski. Nie wspominała mu łaski, ani rozpływała się we wdzięczności; nie opowiadała niedoli, ani wtajemniczała go w sprawy ich osobiste. Dogadzała tą swoją powagą i lakonizmem wszystkim jego wyrafinowanym wyobrażeniom o dobrem wychowaniu i wymaganiach światowych. Rozmawiali chwilę o potocznych sprawach; wreszcie książę ukłonił się głęboko i skierował do powozu.
— Książę zostawił papiery! — przypomniała zcicha.
— Należą do pana Grzymały — odparł.
Potrząsnęła głową z przykrością. On bał się, że powie coś, co u pospolitych ludzi jest pochwalą i uznaniem, a co jego delikatność zrani. Zdawało się, że go pojęła, bo zagryzła usta i rzekła tylko spokojnie:
— Wręczę je zatem bratu.
— Dziękuję pani!
O kilka kroków już oddaleni, spojrzeli na siebie dłużej nieco. Ona zbladła i nagłe ujrzał na jej twarzy dawny wyraz, kiedy go kochała i wierzyła. Krew żywa zalała mu policzki, uczuł się młodym i silnym. Sekundę miał szaloną ochotę wrócić i upomnieć się o to, co stracił, ale w tejże chwili ona, może dojrzawszy w jego rysach tę myśl, zniknęła z ganku.