Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/290

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Książę nie pamiętał, jak się znalazł w powozie, jak się znalazł pod Holszą.
Wracał innym niż wyjechał. Zobaczyli to wszyscy, stwierdził doktor nadworny.
— Książę o dziesięć lat odmłodniał — rzekł.
— Tylko o sześć — odparł Leon z uśmiechem.
Po tym pierwszym czynie, zerwawszy jakby więzy niewidzialne, czuł się niezdolnym do bezczynności. Nie znalazł sobie miejsca w całym wielkim pałacu. Zwiedził cieplarnie i stajnie, zajrzał do biblijoteki, odwiedził profesora.
Ten, jak zwykle podczas słoty, siedział nad swoją monografją pająków, sam do pająka samotnika podobny.
— Dawno nie widziałem profesora — rzekł. — Chorowałem ciężko.
— Chorowałeś? — obojętnie odparł uczony, oczu nawet nie podnosząc. — Pewnie dużo spałeś, dużo jadłeś i nic nie robiłeś.
— Co do słowa zgadł profesor! — zaśmiał się młody.
— Osobliwość, że jeszcze żyjesz w takim razie.
Podniósł głowę i przechylił ją, jakby myśl mu ją tak obciążyła, i dodał:
— Nie widziałem nigdy, żeby owad jaki, co żyje jedno lato, chwilę był bezczynny, żeby się objadł albo zaspał. To też zdrowe są. Umierają przed czasem, tak bywa, ale to chyba mord. Zresztą zdrowe są. Jakim sposobem ludzie mają czas próżnować, kiedy stokroć więcej mają do roboty. Osobliwość — zagadka!
Leon pod jego jasnym, a dziecinnym prawie