Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/288

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Uprzątajcie żywo — rzekł — żeby pan Grzymała nie zastał śladu tego.
— Dziękujemy jasnemu kniaziowi! — zawołał prostodusznie stangret, kłaniając mu się do kolan.
— Dziękujemy! — powtórzyli chórem inni.
Leon spojrzał po nich zdziwiony. Za co dziękowali? Przecie nie ich uratował.
Wtem, gdy stał pochylony nad stołem i przeglądał wręczone mu przez komornika papiery, drzwi domu otworzyły się za nim i zcicha rzekła Gabrynia:
— Dziękuję i ja księciu za brata i za siebie.
Obejrzał się; zawstydzony i onieśmielony, ukłonił się tylko w milczeniu. Gabrynia była nadzwyczaj blada i prawie ponura, w czerni cała.
— Państwo ponieśli stratę — rzekł wreszcie książę.
— Onegdaj zmarła bratowa. Dziś z powodu żałobnego nabożeństwa brata niema w domu.
— Tyle naraz! Nigdy nie daruję panu Grzymale, że o mnie w takiej chwili zapomniał. Miałem nadzieję, że jestem czemś więcej dla niego niż obcym.
— Okazał to książę — szepnęła, podnosząc nań prędko oczy i wnet je spuszczając.
Urzędnik wstał i kłaniał się. Ukończył swą czynność i potrzebne papiery podawał księciu. Ten je wziął i na stole położył.
— Jasny kniaziu — ozwał się do niego rządca Maszkowskiego, niemy świadek tej sceny — graf mi polecił kupić tutaj dwa konie. Co mam mu rzec?
— Że pana Grzymały nie było w domu.
Dziedziniec był już prawie pusty. Sępy odleciały, czeladź uprowadziła dobytek; ostatni odjeżdżał ko-