Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/278

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Czas! — odparł. — Siedzieliśmy tu dość długo. Trzysta sześćdziesiąt lat!
Weszli do izby. Ludzie zagwoździli trumnę, wstawili na wóz. Ruszyli powoli przez zarośla. Za chwilę folwark przysłoniły drzewa.
Pochód był milczący i ponury. Trumna się chwiała na wozie, migały świece w ręku Gabryni i Michała Sumoroka, utykały konie na korzeniach. Tak odchodzili ostatni z tej ziemi. Minęli głaz, znaczący początek grobli: tu pierwsza krew pociekła. Szli drogą, kędy ze spalonego dworca wleczono na śmierć całą rodzinę. Dobiegli miejsca, gdzie jelita z nich ciągnięto. Trup w swych deskach nie ustępował im w zaciętości. Nie odszedł z ziemi żyw — wzięła go stamtąd moc większa, niż kniaziowska — triumfował.
Nareszcie pochód zrównał się z Karawiką. Wtedy dopiero Michał Sumorok oczy podniósł i za siebie się obejrzał. Przeklęta ziemia i dworzec w ruinie, ta trumna i on, jak cień niknący — oto wszystko, co zostało po mordach wiekowych, po kilkunastu pokoleniach. Szarą plamą był bór z oddali, szarą plamą folwark, tylko — Karawika była wyraźna. Mowę miały głazy i krzyże, jak brzozy płaczące.
Ale pochód trwał, sunął się gościńcem ku Holszy. Gdy się znów Sumorok ostatni raz obejrzał, już szarą plamą była Karawika, szarą plamą głazy i brzozy, a dworca widać nie było. Wtedy zwrócił się do Gabryni i rzekł:
— Bogu zapewne cała ziemia jest szarą plamą; i krew i jęki do Niego tak wysoko nie dochodzą.
Gabrynia spojrzała ku niebu.