Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/277

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mamy co tu już robić, tylko zabrać ciało i wieźć... Ale dokąd?
— Do kaplicy na cmentarzu.
— Jeżeli ksiądz przyjmie. Sumorokowie rzadko dostępowali honoru chrześcijańskiego pogrzebu. Przywykli walać się pod płotami i po rozdrożach.
— Nie mieli zapewne przyjaciół. Panu nie godzi się tak mówić! — upominała łagodnie.
— Przepraszam panią! — szepnął. — Proszę mi darować! Nie jestem zły i mściwy. Wybawieniem od zmory codziennej jest mi ten wyrok, ten koniec. Jak z piekła odchodzę z tej ziemi przeklętej, z tego domu, gdziem trwał, jak skazaniec na łańcuchu. Ale gdym dziś o świcie zastał ojca martwego na ławie z pozwem w ręku, tom przecie nad dolą jego zapłakał i poczuł jego bóle i krzywdę, i wszystko co dobre we mnie zgasło. Przeznaczenie snać takie, by kniazie na Holszy nietylko ciała nasze tracili, ale i dusze.
— Panie Michale, ten kniaź stokroć srożej teraz cierpi... przejrzawszy po niewczasie. Kto wie, czy on duszę uratuje!
— Czyż on ma duszę? Pani go zawsze bronisz. Dlaczego? Uczynił wam co dobrego?
— Nie, ale on biedniejszy od pana, bo nie ma przyjaciół.
— A pani? A Jurek?
— Ja — powtórzyła powoli, namyślając się — ja mam prawo go bronić, bo on mi uczynił dużo złego.
Sumorok popatrzał w jej twarz poważną i oczy spuścił.
— Czas nam stąd odejść! — rzekła po chwili.