Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/276

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nie pytając i nie mówiąc, wziął omdlałego na ręce i poniósł do bryczki. Hajduk usiadł na przedzie, i tak we dwóch trzymali księcia. Zaprząg ruszył powoli. Ruszyli za nim Maszkowscy.
Na turkot wyszedł z rudery na próg młody Sumorok i patrzał za oddalającymi się.
Zostawił go tedy samego; ten jedyny przyjaciel ratował wroga, jak brata!
Nie gorycz, ale smętek tragiczny wyzierał z oczu Sumoroka. Martwy spokój był treścią jego istoty. Już nie czekał pomocy. Sam wywlókł trumnę na środek izby; sam nieboszczyka w niej ułożył. Z kieszeni dobył ułamek gromnicy i zapalił, przyniósł ćwieki i młotek. Ani razu przytem na twarz ojca nie spojrzał. Po śmierci nawet żyli w rozterce, jak przez całe życie. Syn spełniał tylko obowiązek. Zrobiwszy, co było potrzeba, trumnę wiekiem przykrył i wyszedł. Musiał teraz szukać wozu i ludzi, prosić księcia o ziemię dla tego, który już żadnej nie posiadał. Wtem spojrzał i poczerwieniał. Na podwórze wjeżdżał wóz, a na nim kilku ludzi, a ku niemu szła Gabrynia Grzymalanka.
— Możem panu kazała długo czekać? — rzekła zcicha.
— Nie czekałem pani — odparł smutno.
— Wiem. Czekał pan Jurka. Ale on mi przed chwilą dał znać, że zajęty jest w Holszy, więc ruszyłam do pana. Książę miał podobno jakiś wypadek? — spytała niespokojnie.
— Tak. Zemdlał tutaj na podwórzu. Musi być bardzo nerwowy i widok ojca go wzburzył. Nic groźnego, jak sądzę. Trumnę wziąć mi pozwolił — i nie