Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/275

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się, daremnie szukając równowagi. Dobiła go ta wieść. Zbyt wiele doznał i przeżył w tym dniu.
Widząc, że się na ziemię osuwa, pokojowiec przyskoczył i w ramiona go swoje przyjął. Iza krzyknęła okropnie i podbiegła ku niemu.
— Wody! — krzyknął Maszkowski, zeskakując z konia.
Leon stracił przytomność, czucie i pamięć. Położono go na trawie i zaczęto cucić.
Sumorok młody wskazał kozakowi studnię, wyniósł z izby kubek gliniany, a potem dopiero wszedł znowu do rudery. Bez łez, bez rozpaczy, z tępym spokojem podniósł zwłoki z ziemi — ułożył na ławie, z rąk wyrwał papier. Był to rozkaz sądowy opuszczenia ziemi i folwarku; strzępy rzucił młody człowiek na ziemię, a potem usiadł u nóg zmarłego i zgasłemi źrenicami, zapatrzony w jeden punkt — czekał.
W tej chwili na dziedziniec wjechała bryczka Grzymały i on sam z niej wyskoczył. Zdumiał na widok tylu osób, pochylonych nad czemś, czy nad kimś i podszedł.
— Jezu! Co księciu? — krzyknął przerażony łkaniem Izy, wystraszoną twarzą hrabiego i bezwładnością Leona.
Nim mu kto odpowiedzieć zdołał, wszystko prawie zrozumiał.
— Na miłość boską! — zawołał — Przedewszystkiem zabrać go stąd! Wynieść precz, daleko — do Holszy. Niech się tutaj nie cuci. Niech tego nie widzi. Jest mój wóz; pozwoli pani hrabina, odstawię go na rękach do pałacu. Na Boga! Prędzej!
Nikt mu nie bronił. Potracono głowy. Nic więcej