Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/272

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Budynki gospodarskie leżały na ziemi, stał tylko jeszcze ułamek domu z zapadłym dachem, bez okien, krzywy i pusty. Książę konia zatrzymał i zsiadł, uśmiechając się szyderczo.
— Jak widzę, za koszta procesu niewiele mi tu zostało — rzekł trącając nogą zmurszałe drzwi.
Drzwi upadły razem z futryną i odkryły szeroko wnętrze. Leon stanął na progu i nagłe się zachwiał, odskoczył. W izbie jedynej, wprost drzwi, na zydlu za stołem koszlawym — siedział stary Sumorok.
Siedział wyprostowany, plecyma o ścianę oparty, ręce trzymał na stole, a w nich jakiś papier, i patrzał wprost na księcia nieruchomy.
Poznał go Leon natychmiast po opończy starej, po głowie łysej i żółtej, po twarzy przedewszystkiem, której rysy wychudłe, ostre i tylko skórą czarną ociągnięte, zostawały w pamięci każdego, ktoby go choć raz spotkał.
— O Boże! — szepnęła Iza, cofając się zgrozą zdjęta.
Księcia po pierwszem wrażeniu opanowała złość bezpamiętna na to bezprzykładne zuchwalstwo.
— Jeszcześ tutaj! — krzyknął. — Czekasz musu, by ustąpić? Hej, wy tam, służba! Wyrzucić go za granicę!
Masztelarz Maszkowskich i hajduk holszański poskoczyli do budy.
Leon był do siebie niepodobny, nie salonowiec, nie arystokrata, nie człowiek. Ożył w nim przodek któryś, Konstantynowicz krwawy w szale, tygrys, w zemście morderca. Uchylił się od drzwi i czekał, by ostatniego Sumoroka wywleczonego zobaczyć, by