Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/271

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Okropność!
— Tak; kosztował miljony, życie kilkunastu ludzi i trzech Holszańskich.
— Co to było? Opowiedz!
— Innym razem, Izo.
— Ot i dworzec! — rzekł hajduk na przodzie.
— Gdzie? To las! — zawołał Maszkowski.
— To pole ich, a to budynki.
— Boże! — szepnęła Iza.
Istotnie, to, co mieli przed sobą, było straszne. Wśród zarośli sosny i jałowcu widać było ślady zagonów; wśród kępy jodeł czarnych sterczały jakieś ruiny, kupy próchna, szkielety dachów. Wokoło ani śladu człowieka, pracy, zachodu — nawet bydlęcia i ptaka.
Tak między puszczą bez płotu, bez studziennego żórawia, bez dymu, bez głosu leżały czarne ściany ludzkiej siedziby i wyglądały jak osada morem wyludniona.
— Brr! — wzdrygnął się nawet Maszkowski.
Stali długo i patrzyli, nie mogąc się oprzeć przygniatającemu wrażeniu. Przez ten czas rysy księcia zmieniły wyraz; myśl mu przyniosła jakąś dziką falę dokonanej zemsty. Uczynił przecie to, czego wieki nie dokonały; zmazał ze swojej ziemi Sumoroków, ohydę zapieczętował, rachunki podkreślił. Konia swego trącił i na czoło pochodu się wysunął. Kierował się wprost do folwarku.
— Pusto już tutaj i pusto będzie! — rzekł głośno. — Możemy zbliska to obejrzeć. Nie zastąpi mi teraz drogi żaden Sumorok.
Za nim wjechali między ruiny Maszkowscy.