Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ostatni, oczu od owej grobli nie odrywając. Wieki nie była używaną, drzewami porosła, a ludzkie nienawiści nie zcichły, ludzka zawziętość rany trzymała zawsze świeże. Jechali dość długo. Maszkowscy, widząc ponurość Leona, zaczęli rozmawiać między sobą. Bór był niemy i głuchy; pochód wyglądał, jak rekonesans na cudzej ziemi, nie zaś jak spacer ekscentryczny. Leon oczyma wodził wkoło. Nie zdziwiłby się, gdyby tu upiór drogę mu zastąpił i myta zażądał, upiór Sumorok.
Wtem cugle szarpnął i konia wstrzymał. Przed nimi czarne od jodeł otaczających, nieruchome, w obwódce z piasku leżało jeziorko leśne. Niewidzialne były jego przypływy — niewidzialne dno. Książę chciał stąd uciec, a nie mógł. Zdawało mu się, że w kamień się zamienił. Słyszał, czy mu się zdało, że słyszał, jak sługa na zapytanie, zapewne Izy, odpowiadał:
— Kniaziowskie ono, ale Sumoroki je zagrabili, a przeklęty grabunek, bo niedawno tu dziewka ich się utopiła. Opodal też ich dworek stoi. Będziemy go mijali, bo do Holszy tędy droga.
— Lwie — zawołała Iza. — Jeśli się nie mylę, pewnego razu jakieś straszydło zastąpiło nam drogę i nazwało się Sumorokiem. Więc to on tutaj niedaleko mieszka?
— Mieszkał! — z naciskiem strasznej zaciętości odparł książę. — Nie mieszka już. W Holszy niema nareszcie Sumoroków. Przed tygodniem za koszta procesu ze mną zabrano jego dom i co miał w nim. Dzisiaj rano jego samego wyrzucono. Był to ostatni termin.
— Powiadasz: nareszcie! Więc to dawny proces?
— Trzysta kilkadziesiąt lat liczy.